1 lutego 2010

Bożysąd Morawski zasiadał za dębowym – a jakżeby inaczej! – biurkiem i udawał, że pracuje, gdy tymczasem uważnie obserwował każdy przesuwający się cień i nasłuchiwał każdego najmniejszego szelestu.

Wskazówki zegara, stojącego na dębowej – a jakże! – półce wlokły się niemiłosiernie. Minuta po minucie upływały jak całe ziemskie epoki. Oto piętnasta trzydzieści jeden i na ląd wypełza pierwsza poczwarowata ryba. Piętnasta trzydzieści dwa i ryba biega po drzewach, polując na tłuste muchy. Piętnasta trzydzieści trzy… Piętnasta trzydzieści cztery… Ryba ciągle jest rybą, tyle że ma skrzydła.

W pokoju obok na chwilę ucichło śpieszne stukanie obcasików. Po chwili odezwało się znowu, od biurka do szafy. Rozsuwanie drzwi z segregatorami. Kliknięcie mechanizmu, szelest kartek wkładanych do foliowej koperty… Piętnasta trzydzieści siedem – ryba ma już zęby i poluje na inne ryby. Obcasiki tymczasem pędzą na złamanie karku do biurka.

Oby nie zadzwonił telefon! Oby tylko nie zadzwonił telefon! Ludzie sobie wyobrażają, że jak do zamknięcia czegokolwiek zostało dziesięć minut, to zdążą pozałatwiać swoje sprawy.

Cisza przy biurku. Piętnasta czterdzieści – ryba ma ponad dziesięć metrów w kłębie i po zdechnięciu zamienia się w czarną breję. Oczywiście ten proces przeistoczenia kości i tkanek trwa. Trwa bardzo długo. Bardzo, bardzo długo…

Przeciągłe bzyczenie. Czyli komputer, drukarka i skaner wyłączone. Piętnasta czterdzieści osiem – wskazówki już nie mogą być wolniejsze. Piętnasta czterdzieści dziewięć – i w ziemię uderza meteoryt, kometa, czy też bomba atomowa, to nieistotne. Istotne jest to, że przerośnięte gekony szlag trafia, a ziemię spowija długa i przygnębiająca zima. Po czym nagle pojawiają się małpy, którym wyskakuje przeciwstawny kciuk, prostują się nogi i opada sierść. Piętnasta pięćdziesiąt pięć.

Bożysąd zaczyna czuć radosną nerwowość. Jeszcze tylko codzienny rytuał:

- To ja już wychodzę, dobrze? – obcasiki ubrane w kapelusik i płaszczyczek, stukają o próg, który oczywiście również jest dębowy.

- Czy będę jeszcze potrzebna?

„Od dwóch lat, czyli odkąd tu pracujesz, nie jesteś mi potrzebna! Dlaczego nagle miałabyś mi być potrzebna?!” Notariusz potrząsa niecierpliwie siwą czupryną znad dokumentów, jakby odganiał natręta. Och, jakiż jest zapracowany, biedaczek!

- To do jutra. – obcasiki przemierzają korytarz, chwytają za klamkę… i wreszcie! Szesnasta zero zero – wynalezienie alkoholu!

Bożysąd z impetem otwiera górną szufladę biurka, gładkim ruchem wyciąga kanciastą butelkę, w tym czasie drugą ręką już odkręca nakrętkę i po mniej niż sekundzie odkąd obcasiki zamknęły za sobą drzwi, gorzki, piekący płyn spływa wzdłuż przełyku prosto do żołądka. A tam już trafia ekspresem do żył, po czym z szybkością francuskiego teżewe, dociera wszędzie.

Notariusz wzdycha z ulgą i zapada się w fotelu. Wreszcie można odpocząć. Wreszcie można się odprężyć. Magiczna godzina wybiła. Wypiła – można by zażartować, ale przecież szanowanemu, siwowłosemu notariuszowi żarty nie uchodzą. Może jeszcze jakiemuś Zygmusiowi Pcimskiemu, by uszły, ale nie komuś o tak nobliwym, poważnym i opatrzonym bogatą tradycją rodzinną nazwisku. Czy wy byście nie pili w takiej sytuacji?

Bożysąd odsuwa od siebie ze wstrętem dokumenty, jakby chodziło o grzechotnika i zapada w błogą drzemkę, pochrapując lekko, z włosem rozwianym i rozwiązanym krawatem.

Obudził się nagle z niejasnym przeczuciem niebezpieczeństwa. Grudniowe popołudnia trwają krótko, toteż w gabinecie było zupełnie ciemno. Bożysąd sięgnął do lampki, ale dłoń zamarła mu na włączniku. Pod zegarem na półce rozbłysł nagle ognik papierosa.

- Kto to? – zagrzmiał notariusz patriarchalnie.

- Śmierć. – usłyszał flegmowy, zachrypnięty głos i w tym samym momencie z boku uderzyło w notariusza jakieś dziwne, szare stworzenie.

A następnego dnia, dokładnie o ósmej rano rozpętał się istny cyrk z fajerwerkami.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No ja nie wiem , ale ja po prostu lubie Ciebie czytać :):):) Imię genialne :):):)