14 sierpnia 2010

Sądny dzień

Jacenty zaparkował pod drzewem, w maleńkim skrawku cienia i poczekał aż kurz opadnie. Otarł pot znad górnej wargi. Samochód był służbowy, za pieniądze podatników, ale że podatnicy notorycznie oszukują swoje umiłowane państwo, na klimatyzację już nie starczyło. „Trzeba było zostać przedstawicielem handlowym.” – powiedział sobie Jacenty ponuro.

Ruszył ścieżką przez las, czując się jak dziwadło w tłumie golasów. Tak też zresztą na niego patrzono, gdy brnął przez piach w garniturze i czarnych pantoflach-kościołówkach. A wszędzie dookoła smażyła się na słońcu przynajmniej setka ludzi. Druga setka taplała się w wodzie, trzecia natomiast stała w kolejce przy niewielkim barze, wybudowanym na styl góralskiej chatki. Czemu teraz wszędzie budują fast foody na góralski sposób? Nawet na cholernych Mazurach? – Jacenty dziwił się za każdym razem, gdy napotykał podobną architektoniczną niedorzeczność. Od strony chatki dobiegały dźwięki typu „umca-umca”, a na przeciwległym końcu „plaży”, ktoś z samochodowego radia puszczał Peję. Do tego dochodził jeszcze gwar ludzkich głosów, płacz dzieci i okrzyki młodzieży, grającej w gry towarzyskie. Jacenty nie wyobrażał sobie, jak można odpoczywać w takim hałasie, ścisku i – co tu dużo mówić – smrodzie, dobiegającym, a to ze smażalni hamburgerów, a to od toj-tojów ustawionych na obrzeżach.

Na szczęście nie musiał błądzić wśród ludzi. Wystarczył jeden rzut oka na brzeg jeziora, żeby dostrzec wielkiego jak ciuchcia pickupa F150 w kolorze krwistej czerwieni. W jego cieniu ustawiony był grill i stolik, uginający się pod ciężarem butelek z piwem.

- Na miłość boską, Jacek! – przywitał go sędzia Sądu Najwyższego, Jaromir Kraska, ubrany w skąpe slipki, dopasowane kolorem do lakieru samochodu.

- Wracam prosto od ministra Suchotki. – wyjaśnił Jacenty.

- No, no. – odpowiedział Kraska tonem wskazującym na znajomość tematu. Siegnął po butelkę i pociągnął z niej solidnego łyka. Opadł na składane krzesełko i mierzył Jacentego lodowatym wzrokiem siwych oczu. Jacenty, nie mając gdzie usiąść, stał po kostki w piasku i czekał. Takie wyczekiwanie i wprowadzanie nerwowej atmosfery było znakiem rozpoznawczym sędziego Kraski, a Jacenty znał go jak zły szeląg.

Ludzie przechodzili koło nich, jakieś dzieci krzyczały, tłum golasów pluskał się w wodzie, od strony budki z fast foodem w stylu zakopiańskim, dochodził dźwięk biesiadnej muzyki, a Kraska wpatrywał się w Jacentego lodowatym, badawczym spojrzeniem Wikinga.

- Numer cztery! Cztery!! – rozległo się na całą plażę.

- To jak postępy w śledztwie? – zapytał wreszcie, jakby niedbale, Kraska.

„Nijak!” – chciał odpowiedzieć Jacenty, ale ugryzł się w język.

- Technicy stwierdzili, że samochód był sprawny. Sekcja zwłok z kolei nie wykazała, żeby denat miał jakieś problemy zdrowotne. Wykluczyli zasłabnięcie, zawał, udar, więc typowe przyczyny nie wchodzą w grę.

- Numerek osiemnaście, proszę! Osiemnaście!! – wydarła się przez mikrofon kelnerka.

- W dziewięćdziesiątym dziewiątym jeździłem Chevroletem Prizm. Świetny samochód, ładny, bezpieczny. W Europie ciężko go było dostać, trzeba było go sprowadzać ze Stanów. Uwielbiałem go. Któregoś dnia jechałem z Warszawy do Płocka, sześćdziesiątką dwójką, piękna droga, piękne okolice. Drzewa, mgła, pola, nic tylko siadać i pisać mazurki. I nagle jeb! Przed maskę wyskakuje mi jeleń, taki młody, ledwo od cycka. Wyhamowałem, obróciło mnie, bokiem wyrżnąłem w drzewo, odbiłem się i dachowałem w przeciwległym rowie. Jakoś się tam wygrzebałem i zadzwoniłem po znajomego z lawetą. A jak myślisz, co się stało z jelonkiem?

Jacenty wzruszył ramionami bez zbytniego zainteresowania.

- Zesrał mi się na przedni zderzak i poleciał w pola. Nawet się, sukinsyn, nie obejrzał!

- Nie ma śladów, że wypadek mogło spowodować wtargnięcie na jezdnię…

- To znajdź ślady! – przerwał Kraska niecierpliwie i zakończył rozmowę.Jacenty odczekał jeszcze chwilę, ale wiedział, że sędzia nie pożegna się z nim w żaden ludzki sposób. To nic, że Jacenty przejechał właśnie dwieście kilometrów w upale, że miał mnóstwo zawodowych spraw i ministra na głowie, że o najważniejszym człowieku w państwie nie wspominając. Kraskę takie drobiazgi nie obchodziły. Jacenty odwrócił się i poszedł leśną ścieżką do samochodu. Bardzo, ale to bardzo pragnął zobaczyć sędziego Kraskę w szponach Wilczka. Stary, pokomunistyczny pedał, co rok zmieniający samochody, trząsł kolejnymi rządami, premierami, prezydentami, współpracowników i podwładnych mając za śmieci. Inaczej by śpiewał, gdyby zajął się nim Wilczek, oj inaczej!

7 komentarzy:

Unknown pisze...

To świetne jest! Wyborne!!

Nivejka pisze...

Super:)

Magda pisze...

preludium do opowiesci?

Czarny(w)Pieprz pisze...

Fajnie napisane:)

anKa pisze...

Prawdziwa uczta dla odbiorcy:-)

Bardzo mi się podobają te twoje opowiastki;-)

:-)

Anonimowy pisze...

Zaciekawił mnie ten Wilczek ;)Świetnie napisane ;)))

Anonimowy pisze...

Musiałam wrócić do poprzedniego odcinka, bo już zapomniałam co i kto.
Ale kurde, ma jaja ta opowieść! No. :)