23 września 2010

"Lubię kiedy masz majtki wokół kostek"

Dawno nie było o muzyce, ale prawdę pisząc - dawno tu nie było o czymkolwiek. Na poprzednim blogu (adres tutaj jak i gdzie indziej) zamieszczałam już kilka "list przebojów" i trochę się noszę z zamiarem przeklejenia ich tutaj, co by nie zaginęły w pomroce dziejów, ale na to przyjdzie dopiero czas... kiedy będę miała czas. Pragnę jeszcze wyjaśnić pochodzenie tytułu dzisiejszej notki, ponieważ nie jest ona wzięta ot tak sobie z jakiejś mojej wyjątkowo chorej szarej komórki. Jest to dosłowne tłumaczenie wersu piosenki zespołu Nickelback, którego zdarza mi się lubić, ale chyba już niedługo.

Było już o głosach wywołujących ciarki na plecach (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), była już lista niebezpiecznych dla zdrowia psychicznego smętów, to może dzisiaj o kilku ludziach, których uważam za absolutnych ARTYSTÓW. Mogą się wydawać śmieszni, mogą wywoływać przerażenie swoim sposobem życia, ale zawsze i przede wszystkim są twórcami. Od reszty masowych popierdółek różnią się tym, że tworzą swoją własną legendę bez pomocy marketingowców i badaczy rynku.


Na pierwszy ogień proponuję coś ciężkiego i niełatwego. Przez moją wątrobę musiało przepłynąć dużo alkoholu, a przez płuca sporo dymu, żebym zaczęła doceniać. I absolutnie pokochać. Przewrotnie na początek piosenka o końcu. A Artysty nie trzeba nikomu przedstawiać - w sumie niekumaci gimnazjaliści nie zaglądają na tego bloga.

Dużo różnych dziwnych rzeczy musiało się też przekaraskać przez mój organizm, żebym zaczęła namiętnie słuchać muzyki z lat osiemdziesiątych. Możliwe jednak, że to nie przez substancje, ale przez zwyczajne spodlenie się muzyki. Jakikolwiek nie byłby powód - The Cure uważam za fantastyczny pod każdym względem, a Robert Smith... kto wymyśliłby drugą tak przerażającą piosenkę? "Lullaby" jest cudowna, ja natomiast lubię jeszcze to rewelacyjne i niesamowite nagranie.

Trzecim niechaj będzie Jack White. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie lubiła czegoś, pod czym się ten osobnik podpisuje, nawet jeżeli jest to piosenka promująca kolejną część Bonda. W dodatku każdy jego projekt jest tak cudownie różny stylistycznie od poprzedniego, że aż radość bierze. Tylko głos, brzmienie gitary są unikatowe i nie do pomylenia z nikim innym. Przez The White Stripes polubiłam ciężkie, rockowe granie w stylu ACDC i reszty dinozaurów. The Raconteurs splotło się u mnie z fascynacją amerykańskim bluesem, country i bezdrożami Tennessee. A dziwacznym, drażniącym, urywanym i skowyczącym The Death Weather jestem zwyczajnie zachwycona. Zachwycona też jestem Alison Mosshard, która do całego tego towarzystwa nadaje się idealnie.

O Damonie Albarnie też już kiedyś pisałam, przy okazji jego cudownego wokalu przy użyciu brytyjskiego akcentu. Ale - moim osobistym zdaniem - nie ma drugiego tak rewelacyjnie kreatywnego człowieka na tym świecie. Nie będę Was zamęczać ani Blur, ani Gorillaz, ale posłuchajcie sobie tego. Dopóki jeszcze jest dostępne... Cały koncert - przenosi w inny wymiar;)

No oczywiście muszę wspomnieć o Meynard(zie) James(e) Keenan(ie), bo nie byłabym sobą, gdybym go pominęła w jakiejkolwiek osobistej liście przebojów. Ale dzisiaj też krótko i... efemerycznie(??), bo jeżeli nie lubicie, to co Wam będę uszy zawracać. W każdym razie - Puscifer na spokojnie, a Artysta na... dużym haju.

I słuchajcie, słuchajcie jak najwięcej, jak najwartościowiej, dopóki jeszcze jest czego, dopóki jeszcze nie zawładnęły wszystkim klony Bejonce i Feela.

18 komentarzy:

Nivejka pisze...

Obawa przed klonem Feela do mnie przemówił. Będę słuchać!;)

Magda pisze...

Fajne tropy!
The Dead weather!!!
Moge powiedziec, że odnogi mojego nurtu hehe
Ja ostatnio lecę na dragu zwanym 'Archive' i oderwac uszu nie mogę

doro pisze...

No. Amenn!

Latarnik pisze...

Pięknie słuchasz:)Doors i Cure - lubię to samo:) Reszta już różnie, ale trafia do mnie :)

iw pisze...

Siedzę i słucham This is The End The Doorsów. Uwielbiam tę piosenkę.
A jeśli masz jakieś listy przebojów, to pewnie że nam je pokaż.
Ja nigdy takich nie robiłam, ale bardzo często dzięki Wam poznaję muzykę, do której innym sposobem bym nie dotarła :)

Ewa P. pisze...

Lubię The Cure od czasu ich upiornej kołysanki :)
Widzę, że nadganiasz, trochę do nas wróciłaś. Co z pisaniem? Co z Cieniem? Co z całą historią?

lelevina odpowiada i pisze...

nadganiam, ale jeszcze nie mogę powiedzieć, że wróciłam:( Cień będzie się pisał dzisiaj, w drodze do Warszawy;)

Ewa P. pisze...

O! Miła niespodzianka :)

Ewa P. pisze...

Lelevino, będziesz w jakimś konkretnym miejscu? :)

aga_xy pisze...

Ja to nawet włosy targałam, w czasach The Cure :)

Anonimowy pisze...

Słucham praktycznie tego samego i tylko na tytuł ,, Bond " reaguję alergicznie , ale to film i z wykonawcą na szczęście ma niewiele wspólnego ;))))

Czarny(w)Pieprz pisze...

The Cure kochałam mocno - i do dzis mam sentyment:) Reszta tez fajna, ale na szczęście mnie transfuzja nie potrzebna - na Feela jestem odporna.

malinconia pisze...

Puscifera uwielbiam. :-)

riverman1971 pisze...

o Twojej miłości do Albarna głośno już na mieście...
więc proponuje posłuchaj
płyty projektu...Damon Albarn, Tony Allen, Paul Simonon, Simon Tong - The Good, the Bad & the Queen

Riannon z Dworu Feillów pisze...

Wpadłam tu i ... zostałam zasłuchana w Twoich propozycjach muzycznych. Też mam radochę z wyszukiwania starych klimatów. Pozdrawiam Cię serdecznie :-)

Anonimowy pisze...

The Cure zawsze będzie u mnie w czołówce :):)Będę słuchać , bo mam dzisiaj nastrój :)

Anonimowy pisze...

Wczoraj wieczorem posłuchałam wszystkich zaznaczonych kawałków, ale nie zdążyłam już napisać, że się świetnie po tym poczułam i dzięki, lelevino:):*

Anonimowy pisze...

Meynarda ubóstwiam!