A dzisiaj, proszę bardzo: "Szeryf z Dzikiego Zachodu".
Komisarz Sokalski odstawił szklankę i skinął na barmana.
- Jeszcze raz. – rzucił, przygryzając niezapalonego papierosa. Barman popatrzył na niego badawczo, ale nic nie powiedział. To w końcu nie należało do jego obowiązków. Był dorabiającym sobie studentem, a nie psychoanalitykiem z amerykańskich filmów, gdzie każdy barman służył radą i pomocą. Sięgnął pod ladę i wyciągnął ledwo napoczętą butelkę. Napełnił szklankę i podsunął ją Sokalskiemu.
Komisarz obrócił w palcach szkło, zmiędlił papierosa w kąciku ust. Zawsze pił bez lodu. Kto, na Dzikim Zachodzie, w dziewiętnastym wieku, miał w podrzędnych saloonach lód?! Pokręcił głową i wypił na raz szklaneczkę cherry coca coli. A obiecał żonie rzucać nałogi.
- Jeszcze raz. – powtórzył w stronę barmana.
A miało być jak w westernach. Dobry szeryf przeciwko złym bandytom okradającym dyliżanse i rozpędzone pociągi. Rozpierducha, a potem odjazd w stronę zachodzącego słońca. Prosto, klarownie, bez nagłych zwrotów akcji, niepotrzebnego gadania i analitycznych bzdur. Tymczasem życie przypominało dramat psychologiczny, reżyserowany przez niszowego południowoamerykańskiego artystę-wizjonera, aczkolwiek zupełnego pesymistę, chorego na chroniczną depresję. Nawet pogoda oddawała nastrój całego tego dzieła. Rypany klimat umiarkowany.
- Ech… - wyrwało się komisarzowi prosto z głębi piersi.
Najpierw komunizm, a teraz demokracja. Sokalski sam nie wiedział, co gorsze. Dawniej przynajmniej było jakoś tak… jak w westernach. Czarno-biało, nie tylko przez telewizory marki Unitra. Istniał jakiś podział na dobro i zło. Sokalski pamiętał swojego pierwszego złapanego przestępcę: wygadany, przedwojenny złodziej, dla którego nie liczyła się forsa, tylko mistrzowsko wykonany włam. Albo mordercy. Jak zabijali kochankę w afekcie, to się na drugi dzień zgłaszali na posterunek ze łzami jak grochy. Albo czekali nad zwłokami z zapaloną gromnicą, jak w piosence Brekautu.
Komisarz przełknął kolejną szklaneczkę cherry coli. „Następna będzie ostatnia!” – podjął męską decyzję. A potem trzeba będzie wstać, wyjść na jebany śnieg z deszczem i powiedzieć swojemu najlepszemu podwładnemu, że właśnie zabito mu dziewczynę. Będzie do pary z babcią, którą pochował w zeszłym tygodniu.
No cóż. Młody będzie musiał okrzepnąć, przyzwyczaić się do życia takiego, jakim jest. No i będzie musiał wziąć przymusowy urlop i spotkać się z przyzakładowym psychologiem. W westernie i za komuny nic z tych rzeczy by go nie dotyczyło. Wypiłby butelkę wódki z najlepszym kumplem i poszedłby pałować strajkujących solidarnościowców. I byłoby po sprawie.
Komisarz rzucił na ladę brzęczące monety. Owinął się szalikiem, założył rękawiczki, zapiął płaszcz. Wykonywał te czynności powoli, dokładnie, z namaszczeniem. Jakby, po wyjściu na ulicę, miał stoczyć pojedynek ze złym i brzydkim.
5 komentarzy:
I to była święta prawda, bo przed wyjściem, w śniegu z deszczem, stał zły i brzydki szeryf Ziobru!
:))
To "zmędlił papierosa w kąciku ust" wymiata.......Nie poparzył się?:):):):)
tami: "...przygryzając niezapalonego papierosa" :p to i się nie poparzył;)
I ty coś piszesz, że wena Ci odejszła?
Ejże!:-)
Pozdrawiam:-)
Prześlij komentarz